Loading color scheme

duchowe zagrożenia - fideizm

Kazanie o tym, co wciąż ma znaczenie

Roman Bielecki OP / „W drodze” 7/2021, redaktor naczelny

Dobra Nowina

Ewangelia to dobra nowina – nie schemat nakazów czy zakazów. Na czym polega to dobro? Chrześcijaństwo ma pozytywny przekaz – radość paschalną i świętowanie obecności zwycięskiego Pana, który okazuje swą bliskość i czułość w liturgicznym słowie i sakramentalnych znakach.

Gilbert K. Chesterton mówił, że „katolicyzm to stek, cygaro i szklaneczka porto”, czym szalenie drażnił angielskich purytanów. Chciał przez to powiedzieć, że katolicyzm powinien świętować, używać radości i być wdzięczny za zwyczajne dary życia. To są elementy naszej duchowości świadczące o tajemnicy stworzenia i wcielenia, których nie powinniśmy traktować jako drugorzędnych.

Jednocześnie nie jestem naiwny. Gdyby się zatrzymać wyłącznie na Chestertonowskim streszczeniu przesłania chrześcijańskiego, to z powodzeniem moglibyśmy tym mianem określić wszystko – od chińskich praktyk feng shui, na skandynawskim hygge kończąc. Bo przecież ludzie chcą żyć wygodnie i bezstresowo, bez żadnych nakazów i ograniczeń. A to znaczy, że Kościół jest im potrzebny do usprawiedliwiania, a nie do stawiania wymagań. Jest to podstawowy problem dzisiejszego myślenia o jakiejkolwiek duchowości, która o tyle jest akceptowalna, o ile jest nieszkodliwym dodatkiem do życia. I można się nią zainteresować pod warunkiem, że nie domaga się żadnych zmian, utwierdzając nas w przekonaniu, że tak jak jest, jest dobrze, bo nikogo nie zabijamy, nie kradniemy, więc czego chcieć więcej.

Takie myślenie to efekt czasów, w jakich żyjemy, które sprowadzają wszystko do wymiaru tu i teraz. Konsekwencją tego jest wygumkowanie prawdy o grzechu, a ponoszenie odpowiedzialności za popełnione zło jest traktowane jako dyskomfort, który szybko należy usunąć. I tu pojawia się problem. Bo z chrześcijańskiego punktu widzenia jest to fałszywy mechanizm, zaciemniający prawdę o człowieku. Mówienie o wierze to bowiem świadome podkreślanie konsekwencji własnych zachowań przy jednoczesnym otwarciu się na perspektywę miłości miłosiernej, która radzi sobie z grzechem, a nam daje nadzieję innego życia. I to wcale nie musi stać w sprzeczności z doświadczeniami wiedzy psychologicznej. Terapia, która jest z pewnością ogromnym dobrem współczesności, nie znosi grzeszności, tylko uczy, jak sobie radzić z własnymi zranieniami i problemami. A grzech wciąż pozostanie kwestią woli i w związku z tym przesłanie o zbawieniu nie traci swej aktualności.

Ja czuję, ty czujesz

Kolejna rzecz, o której trzeba pamiętać, to zmiana paradygmatu współczesnej dyskusji. Operujemy przede wszystkim emocjami i wrażeniami. „Ja tak czuję”, „Ja tak przeżywam” – to typowe sformułowania współczesnego komunikowania się, a argumentacja z poziomu autorytetu moralnego najczęściej uniemożliwia jakąkolwiek dalszą rozmowę. Nie pomaga w tym klimat wokół religijności traktowanej podejrzliwie jako fanatyzm, a duchowni wrzuceni do jednego worka wspólnych skojarzeń to hipokryci, którzy co innego mówią, a co innego robią. Co więcej, próba odwołania się do wartości uniwersalnych jest kwitowana zarzutami o chęć dominacji, ograniczanie wolności i zawoalowany totalitaryzm.

Nie odnosząc się do sensowności tego typu zarzutów, zwróćmy uwagę na coś, co podkreśla w swoich wypowiedziach papież Franciszek. Kiedy prześledzi się jego wpisy na Twitterze, łatwo dostrzec, że często wychodzi od doświadczenia osobistego, które można nazwać empatią, zrozumieniem czy współczuciem, a dopiero potem kieruje się w stronę doktryny. Najpierw zwraca uwagę na to, że w każdym człowieku jest jakiś głód wyrażający się w braku relacji, rodzaj samotności i odrzucenia. A dopiero potem te doświadczenia stają się podstawą do mówienia o Bogu i wierze. To niejedyna intuicja papieża, z której warto korzystać. Niestety, w ferworze ideologicznej wymiany ciosów wiele jego diagnoz przechodzi bez echa. Przypomnijmy adhortację Evangelii gaudium z 2013 roku, w której pisał, że czas jest ważniejszy niż przestrzeń. Ta myśl nic nie straciła na aktualności. Ba, mam wrażenie, że ma charakter prorocki, pokazując przekaz wiary w perspektywie dojrzewania i procesu, a nie realizacji zadania. Takie podejście to z pewnością przestawienie naszej mentalnej zwrotnicy. Nie tego uczono przez lata w seminariach, nie o tym mówiono na rekolekcjach i misjach parafialnych. Nie tak były wychowywane dzisiejsze pokolenia 40 plus, którym prawdy wiary przekazywano w kluczu – tak mówi katechizm, nie ma się nad czym zastanawiać. Niestety, tą drogą dziś nie da się już iść.

Fideizm

W końcu nie możemy zapomnieć, że trwająca epidemia ujawniła problemy, które dotychczas przez wielu wierzących były niezauważane. Ktokolwiek próbował w tym czasie nadawać sens przekazowi religijnemu, czy to we własnym domu, czy na kościelnej ambonie, musiał się zmierzyć z pseudoteologicznymi bzdurami, które co jakiś czas do nas docierały. Możemy kiwać z politowaniem głową, słysząc o tym, że ręce księdza nie przenoszą zarazków i że gdzieś w Polsce odprawiana jest msza święta w intencji unicestwienia urządzeń i wież technologii 5G, by wymienić te, z których śmiało się pół Polski. W obliczu takich rewelacji nawet najlepszy kaznodzieja ma spory problem, by zachęcić kogokolwiek do bycia chrześcijaninem. Najpierw musi się tłumaczyć z fideizmu, czyli postawy, w myśl której wiara skazuje człowieka na zawieszenie używania rozumu. I choć możemy się pocieszać, że to kościelne wyjątki, to jednak takie tendencje ujawniły się w ostatnich miesiącach z ogromną siłą.

Ci, którzy tak myślą, nie są skłonni do dyskusji, do posługiwania się wynikami badań naukowych, postrzegając je jako zagrożenie dla wiary. Niestety, prowadzi to do szerzenia się magii i zabobonu, bo skoro rozum śpi, budzą się demony. Przypomnijmy sobie, jak na początku epidemii krążył po internecie pomysł, by skrapiać drzwi domów wodą święconą, która miała ochronić mieszkańców przed koronawirusem. Śmieszne? Wcale nie. Podane w duchowej otoczce i z nabożną czcią stwarza wrażenie czegoś świętego i mądrego. W konsekwencji powoduje, że wiara zaczyna być irracjonalna, by użyć frazy arcybiskupa Roberta Barrona z jego niedawno wydanej książki „Jak rozmawiać o wierze” (W drodze 2021). To, co irracjonalne, staje się przedmiotem łatwowierności, przesądu, naiwności i zwykłej głupoty. Żaden szanujący się dorosły człowiek nie powinien wspierać i przyjmować takich zachowań.

Wiara i rozum nie stoją ze sobą w opozycji. Niestety, są parafie, wspólnoty i duszpasterze, którzy utwierdzają wiernych w tego typu niedojrzałości religijnej. Zawracał na to uwagę zmarły kilka lat temu ks. Krzysztof Grzywocz w swojej przenikliwej diagnozie „Patologia duchowości”, podkreślając, że istotnym elementem uczenia wiary ma być kształtowanie ludzi o dojrzałej osobowości, gotowych samodzielnie podejmować decyzje, w szczególności w wymiarze moralnym, oparte na zasadach i normach, przy świadomości możliwego konfliktu wartości, jaki może temu towarzyszyć. Umiejących ocenić za pomocą własnego rozumu i wiedzy okoliczności i intencje. Do tego właśnie powinniśmy dążyć, a nie do utrzymywania stałej zależności od duszpasterza, spowiednika, katechety czy rodzica. W przeciwnym wypadku wiara będzie rozumiana jako łatwowierność, naiwność i nonsens.

Dalsza lektura: 

Między tradycjonalistą a terrorystą (gosc.pl)